Moldoveanu jeden dzień trekking po Rumunii – gdy wyżej się nie da
To była najlepsza wyprawa górska w moim życiu! Czy to ze względu na towarzystwo, czy historyczną 27-letnią klamrę, czy też pogodę, stres i zmęczenie 6 godzinną drogą autem w jedną stronę, ale na pewno NAJLEPSZA!
Już sam fakt, że pierwsza próba wejścia na Moldoveanu miała miejsce w 1997 roku wywołuje niebezpieczne kołatanie serca na granicy wzruszenia i chorobliwej ambicji, że tym razem damy radę.
Szlaki na Moldoveanu
- Lacul Balea – Cabana Podragu – Moldoveanu
- Victoria – Cabana Turnuri – Moldoveanu
- Visitsoara – Valea Vistei – Moldoveanu
- Sambetei – Cabana Sambetei – Moldoveanu
- Stana lui Burnei – Moldoveanu
Moldoveanu w jeden dzień
Droga ze Slatina do Stana lui Burnei
Trzygodzinna poranno-nocna jazda z Sibiu do Slatiny i dalej szutrowo-leśną droga do Stana lui Burneri dała mocno w kość. Szczególnie odcinek od Slatiny był szczególnie dokuczliwy, a to za sprawą braku zasięgu (a mieliśmy się meldować w co bardziej kluczowych momentach) a to coraz gorszego stanu drogi. Cały kłopot zasadzał się na hipotetycznej sytuacji, w której auto rozkracza się na jakiejś dziurze a najbliższa cywilizacja czytaj Slatina i zasięg komórkowy jest kilkanaście kilometrów dalej. Każdy łykany kilometr powodował, ze coraz trudniej było się wycofać, ale też każde pogorszenie się stanu nawierzchni budziło demony niewiedzy co może spotkać nas dalej. W teorii, można by na powrocie próbować albo skorzystać z podwózki jakiejś dobrej duszy, albo dogadać się na sholowanie do Slatiny, licząc, że w najlepszym przypadku tracimy 24h a w najgorszym to koniec rumuńskiej eskapady. Nie pomagał fakt, że druga część załogi pozostała w Sibiu w oczekiwaniu na nasz powrót, ta myśl była szczególnie dokuczliwa ze względu na brak komunikacji.
Droga jak można się domyśleć była przejezdna, aż do samego końca, ale tego można było się dowiedzieć dopiero osiągając cel. Niestety youtubowe relacje traktowały ten odcinek po macoszemu a mapie nie można było zupełnie ufać.
Mogłoby się wydawać, że najgorsze za nami
Nic bardziej mylnego. Minimalistyczny parking na finale drogi sprawdza się być może w dni powszednie, ale nie w święto kościelne. Mimo wybrania poniedziałku na ostateczną rozgrywkę z Moldoveanu nie przewidzieliśmy święta a tym samym przedłużonego łykendu, który Rumunii skrzętnie wykorzystali zastawiając i tak już wąską drogę, autami. Do tego ładna pogoda, turyści, jednym słowem tragedia!
Dobiwszy do końca drogi, trzeba było cofać się kilkaset metrów licząc na jakiś kawałek zdatnego pobocza, o co nie było wcale łatwo bo też i górski charakter drogi nie ułatwiał, a każdy poziomy kawałek był już okupowany. Dlatego w podobne dni warto skorzystać z pseudo parkingu na 500 metrów przed urwaniem się drogi. Bowiem wygospodarowując sobie jakiś kawałek pobocza nie ma gwarancji, że na powrocie inni będą równie bezkolizyjnie prześlizgiwać się między autami.
Etap pierwszy, krok pierwszy
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pierwszy krok na szlak, zrzucił gros trosk z naszych myśli. Wreszcie etap co do którego czujemy się pewniej, bo to już tylko własne mięśnie i determinacja, do czego zdążyliśmy się przyzwyczaić w odróżnieniu od przygód z autem czy nieobliczalnością turystów.
Mijana po drodze owczarnia i kilkukrotne przecięcie się ze strumieniem Valea Rea to sielskie preludium do ostrego podejścia, które w 2/3 wysokości pierwszego odcinka zwieńcza nader przecudnej urody wodospad. To dobry pretekst na złapanie oddechu i przedłużające się sesje zdjęciowe to ewidentnie wynik słabej kondycji w co słabszym turystycznym osobniku.
Moldoveanu umie się dawkować
Gdyby tak mieć możliwość zaplanowania idealnego podejścia na szczyt to Moldoveanu zostało skreślone ręką zawodowca, po ostrym podejściu i czole zroszonym wodospadową bryzą, kolejne 300 metrów przewyższenia nagradza nas widokiem jak ze „Strażnicy” Świadków Jehowych (bez obaw, mam przyzwolenie na użycie tego określenia od jednego z członków).
Idylliczna dolina usiana przecinającymi się ciekami wodnymi wydaje się być na tej wysokości i po tym wysiłku, nierealna. Soczyście zielono i płasko.
Płaskość na pokuszenie
Tak się z turystą nie postępuje, nie wodzi się na wypoczynkowe pokuszenia zdeterminowanemu osobnikowi, który przybył w to miejsce uciorać się, umęczyć, ponarzekać i walczyć ze swoimi słabościami. Nurza się w tej zieloności i brodzi, śród fali łąk szumiących, nierzadko napotkawszy inne niż uplecakowane stworzenia, które akurat w poniższym przypadku prędzej było czuć jak widać.
Na szczęści cały czas widać cel do którego się zmierza i z tej perspektywy jakby odleglejszy i bardziej ten widok bolący niż na etapie wodospadu i lejącego się potu z czoła.
Przy tym bezmiarze szczególne trudno jest mi ocenić odległość, czy to 500 czy kilometr, a ile w górę godzinę czy do obiadu. Te zawieszenie w odległości i mozolne jej pokonywanie urzeka i kto wie czy nie jest jednym z ważniejszych elementów wyprawy, dla oka na co dzień przytłoczonego zwarta tkanką miejską czy choćby okolicznym płaskim otoczeniem.
Dariusz Wójcik
Zapach chmur
Ścieżka, którą wydłubujemy się na grań jest przyjaźnie nieekspozycyjna i łagodnie wspina się przybliżając nadzieje na złapanie zasięgu bowiem druga cześć wyprawy, która wzięła akurat dzisiaj wolne zapewne czeka sygnał, stąd nieco chaotycznie nerwowe podchodzenie, ale też nagradzane widokami doliny z tej perspektywy a na finale efektem „wow” w pełnej krasie.
Jeżeli w góry chodzi się po widoki to właśnie takie
Takie otocznie dodaje sił, chociaż dokładnie na tym etapie uświadamia, że jeszcze ponad 200 metrów przewyższenia. Spadł jednak z serca rodzicielski głaz, bowiem jest na grani zasięg i nawet jeżeli po drugiej stronie słuchawki nie było hurraoptymizmu z tego faktu, to wewnątrz człowieka radość dodaje energii zrzutem tego ciężaru.
Schody szalonego kapelusznika
Krótki intensywny odcinek ciągnący się od pierwszego podejścia na grań ma w sobie surrealistyczne piękno i „łatwą trudność” a to za sprawą nieregularnych bloków, które pokonuje się dość pewnie, ale z serią krótkich wybić i odpoczynku.
Z perspektywy czasu na zdjęciu czy powyższym filmie wygląda niewspółmiernie niebezpieczniej niż było to w rzeczywistości, chociaż może umysł wyparł tą część wędrówki zastępując turystycznym lukrem.
Podobne wrażenie przyniosło krótkie zejście w dół i ponowne wdrapanie się na grań, wzmocnione łańcuchem wbity w skałę. Przygotowując się do wyprawy i oglądając inne materiały, ten właśnie punkt wydawał się być najtrudniejszym pod względem ekspozycji. Magia ekranu prysła pod naporem rzeczywistości i nijak miała się ta część do bojaźliwych oczekiwań, czy to za sprawą zmęczenia, czy też wcześniejszych podjeść, a może faktycznie był to łatwy odcinek.
Jeżeli tak ma wyglądać tłok, to ja dziękuję
Szczytowanie na 2544 m, to wyżej jak Rysy, niżej niż Gerlach, prawie tyle co Kończysta. Po pięciu godzinach wędrówki dopiero tutaj widać właścicieli auta zapychających pobocze drogi. Na trasie jakoś ci ludzie się rozmyli i nie trzeba było z nikim przepychać się na łokcie, nawet miało się wrażenie względnej intymności jak na dotychczasowe doświadczenia, poza rumuńskie oczywiście.
Ociera się może to o dysonas pozakupowy, ale jeżeli tak w szczycie sezonu, w przedłużony łykend, ładną pogodę, wygląda tłok na najważniejszą rumuńską górę, to ja dziękuje za taki dar losu z głębi turystycznego serduszka, gdzieś w górskich powidokach mając wypalone tłumy ludzi, nawet jeżeli nie przypadkowych i nie hałaśliwych to jednak zabierających cenne wrażenie bezkresu i miejsce w kolejce do toalety.
Daj pan panie spokój tym wspominkom
Jeżeli nie dla siebie to dla potomnych. Byliśmy bowiem u podnóża Moldoveanu w roku pańskim 1997, raptem 8 lat po obaleniu reżimu Ceausescu, w czasie, gdy Rumun, kojarzył się u nas z żebrzącym, śniadym przedstawicielem mniejszości aniżeli większości obywateli tego kraju. Już wtedy mieliśmy dobre wspomnienia i wrażenia z 2 tygodniowej włóczęgi, po dopiero co i u nas, dogorywającym, przaśno-siermiężnym komunizmie, który jeszcze majaczył w budynkach, drogach i otocznie, ale już ludzie pędzili dorabiać się w tej małej chwili wolności.
W tamtym czasie Moldoveanu nie udało się zdobyć. Trasa z Sametei do Cabany i na Moldoveanu skończyła się zejściem do uroczej doliny, którą wówczas w spowijały chmury i deszcz, mający nas przygwoździć na dwa dni do ziemi i nie wpuścić na szczyt. Salwowaliśmy się ucieczką z braku jedzenia i szans na poprawę pogody. Już wtedy Fagaras pokazał swoje oblicze, gdy nad Moldoveanu unosiły się deszczowe chmury, godzinę dalej słońce osuszało na twarzach łzy porażki. Nawet ta wyprawa była pod tym względem podobna, ta mam na myśli dwa dni wcześniej Lespesi, a cztery dni wcześniej Negoiu. Deszcz kończył się dokładnie w miejscu, gdzie stopa napotykała na „płaskie”.
Zejście smoka
Napędzani odniesionym sukcesem i łaknący kolejnych doznań w drogę powrotną wybraliśmy się inna niż wejściowa, trasą. Przez szczyt Galbena wiedzie widokowa trasa i dość bieszczadzkim charakterze w swej znakomitej części. To idealna część na rozkoszowanie się widokami i nieśpiesznym tempem wędrówki. Trasa jest minimalnie dłuższa, ale na zejściu czas liczy się krócej więc można było zaryzykować.
Horyzont, aż po horyzont
Bo tak wygląda od drugiej strony Moldoveanu, łagodna górka, ale trochę większa. Cały bohaterski splendor zdobywców ulatuje, pod warunkiem wybrania odwrotnej do trasy. Za to na powrocie słońce w plecy, horyzont, aż po horyzont i poczucie zdobycia mistrzostwa Rumunii.
Opuszczając kopiec mrówek po małym przewyższeniu na szczycie Galbena dalsza część jest już tylko w dół a miejscami bardzo w dół. Po zejściu z grani, przecudnej urody instagramowe jezioro do osobistej dyspozycji, wzmacnia endorfiny i jakieś dziwne myśli, żeby może by rzucić to wszystko i wyjechać do Rumunii.
Parę ha wcześniej
Dalszy odcinek od jeziora, aż do przełęczy to radosne tuptanie w łagodnym tempie, aż do momentu, gdy zza węgła, w całym swym majestacie prezentuje się dolina i ścieżyna, którą przemierzało się parę ha wcześniej. Ostatnie promienie słońca dają +10 do epickości całej wyprawy
Faktem jest, że za wcześniejszą łagodność trzeba było zapłacić na finiszu, gdzie jest ostre zejście w dół w warunkach leśno-przyciemnionych co energii nie dodaje, a ich inni zdobywcy snując się ostatnimi siłami nieco tarasują zejście.
Trwa to wybitnie długo i męcząco, szczególnie, że coraz bliższy staje się fakt powrotu nieszczęsną drogą.
Chytry plan
Niby teraz znając jej wyboistość sprawa wydaje się być nieco łatwiejsza, ale w głowie wzmaga się wcześniejsza trauma, dlatego pędząc co koń wyskoczy, staramy się być na dole przed ostatnimi turystami.
Pojawił się bowiem w głowie makiaweliczny plan, podlany sosem narodowej solidarności, jako, że na parkingu były jeszcze ze dwa polskie terenowe auta, zatem w razie, gdyby nasze nieterenowe się rozkraczyło, łatwiej byłoby zaapelować do poczucia wspólnoty, trudnej historii, okupacji, zaborów wspierając prośbę jakąś finansową zachętą celem wykaraskania się z potencjalnych kłopotów.
Na szczęście udało się o północy dotrzeć do łóżka, będąc niesionym resztkami kołaczącej się adrenaliny i kokakoli, która zastąpiła śpiącą hemoglobinę.