Alpy Austria góry – Grosser Priel 2515, Totes Gebirge, Hinterstoder – Prielschutzhaus
Alpy austriackie, góry w swej znakomitej części nie zatłoczone i bez przypadkowych turystów. Wejście na Grosser Priel to wymagająca drogą o łącznym przewyższeniu 1900 m licząc z Hinterstoder. Gęste łachy śniegu powodują, że szlak wydłuża się w czasie niebezpiecznie, kompensując to widokami. Czy tak można planować wakacje w Austrii, czy tak może wyglądać łykend w Alpach – tak, zdecydowanie w biegu, umordowawszy się, ale w spełnieniu. Niezwykłości Austrii zasadza się w olbrzymiej ilości gór, z których znakomita część odwiedzana jest przez nieliczną grupę turystów, rozpływających się na szlaku i stabilnie zasiedlających i opuszczających szczyt. Akurat sam Grosser Priel to też mekka Viaferratowców, jest tu bowiem najdłuższa Viaferrata w Austrii, niezwykle wymagająca i zdecydowanie jednokierunkowa. Nie ona jednak była naszym celem, chociaż i na pobocznym szlaku był wymagające odcinki na których można i trzeba było przytrzymać się liny.
Grosser Priel
No, ale od początku, czyli Hinterstoder
Wyprawa zaczyna się w Hinterstoder, małej miejscowości około 900 mieszkańców, w regionie Pyhrn-Priel.
Znaleziony cudem nocleg – Life Camp w przyzwoitych pieniądzach zaoferował nie tylko dach nad głową, ale i bezpieczny darmowy parking również na czas naszego pobytu w górach. Miało to swoje dalsze pozytywne konsekwencje, albowiem na powrocie, będąc upoconym i zmordowanym do dyspozycji pozostawał lokalny strumyk. Tymczasem właściciele/zarządcy obiektu zgodzili się na skorzystanie i to bez dodatkowych kosztów, ale honor polskiego turysty nakazywał schować cebulę do torby i nie pozwolił drenować kieszeni tego biednego kraju więc wymogliśmy pozostawienie 10 eurowego napiwku dla osoby, która ewentualnie miałaby sprzątać łazienkę.
Dzięki tej śmiałej akcji i aktom dziękczynnym via telefon obie strony zostawiły po sobie dobre wrażenie, czym nie omieszkałem podzielić się w niniejszym tekście.
Co do samego obiektu jeszcze to jest doskonale położony vis a vis knajpki, sąsiadując też z centrum informacji turystycznej. Dziwne nieco było, że nikogo w nim, poza nami nie było, nawet obsługi. Zatem w kilkupiętrowym budynku korzystaliśmy z dobrodziejstw cywilizacji nie niepokojeni i nie niepokojąc nikogo.
Złe miłego początki
Zazwyczaj warto zaglądać co lokalnych centrów informacji turystycznej, a to na okoliczność informacji turystycznej, a to żeby się przed deszczem schronić. Pełni obaw spoglądając w pogodę Bergfex zaklinaliśmy spowite chmurami niebo. Pan Bóg i aplikacja była po naszej stronie bo jak stało, że o 10:15 ma przestać padać tak i przestało.
Czas pobytu udało się wykorzystać na zdobycie darmowych biletów na lokalną komunikację, albowiem, gdyż mając nocleg na miejscu możemy z takowych korzystać, niby koszt niewielki bo to raptem 2,6 euro za przejazd, ale też znam lepsze miejsca alokacji aktywów, aniżeli bilet. Sam fakt wiedzy o takiej procedurze i skutecznego jej przeprowadzenia daje w przyszłości dodatkowe możliwości, bo o ile ta wyprawa to łykendowy wyskok, to będąc na dłużej i nie zatrzymując się w schroniskach, ale w dolinie, mowa już wówczas o większych kwotach i wygodzie niestresowania się parkingiem czy wchłoniętym piwem.
Busik jest niewielki i wymaga wskazania, gdzie się jedzie bo akurat w tym przypadku są dwa miejsca z których można wyruszyć na Grosser Priela. Najbliższe to Polsterlucke/Polsterstüberl i parę metrów odleglejszy Polsterlucke/Parkplatz. Przez szczęśliwą pomyłkę i problem z wymową Polsterstüberl dojechaliśmy na Polsterlucke/Parkplatz co miało swoje estetyczne i przyrodnicze konsekwencje.
Bułka z masłem
Kwiatowa ignorancja zderzyła się z nader przecudnej urody objawem tej pierwszej, i choć odpowiednia ilość lat na karku występuje to jako żywo takiego kwiatu nie widziałem, a w szczególności w naturalnych warunkach bytowania. Lilia bulwkowata jeszcze parę razy po drodze wystąpiła nie był to zatem jednorazowy strzał z przypadku.
Najbliższe ponad 2 km to radosny spacer pośród przecudnych okoliczności przyrody, płaski w swych wymaganiach i nie różniący się niczym od leniwego popołudnia w parku. Można pod drodze wpaść do Hotelorestauracji Polsterstüberl by nacieszyć się cywilizacją w wydaniu nizinnnym.
Karkonoski stopień trudności
Kolejny odcinek reprezentuje karkonoski stopień trudności o dość zarośniętym charakterze widoczności, który poprzedzony uprzednim hukiem wody otwiera widok na Klinserfall, wodospad o ciekawej wysokości, który można organoleptycznie podziwiać w skali 1:1 bez dodatkowych opłat vide Kamieńczyk.
Biorąc pod uwagę łatwość dostępu to już samo dotarcie w to miejsce jest świetna nagrodą. To podpowiedzieć dla osób o niekoniecznie górskich inklinacjach, ale będących w okolicy.
Te dwadzieścia metrów wodno-estetycznego szaleństwa ma jednak tendencje do letniego wysychania, tak przynajmniej mówią internety, zatem uprzedni deszcz zwiększa szansę na obcowanie z żywiołem.
Wodospadów po drodze jest jeszcze parę, ale dostępne bardziej w formie dźwiękowej aniżeli wizualnej. Tym niemniej to dobra miejscówka na popas i parę zdjęć do lansowania się w socialmediach.
Dalsza część drogi ma swój uroczy wysiłkowy charakter, o zacienionym charakterze gdzieniegdzie poprzetykanym skalną formacją dając spoczynek umęczonemu organizmowi. Co raz częściej zza drzew wychyla się górska widokówka dając nadzieję na estetyczne przeżycia i uświadamiając, że jeszcze kawał drogi do celu.
Schronisko Prielschutzhaus
Docelowe miejsce tego dnia to schronisko Prielschutzhaus, doskonały wypoczynek wojownika i zwieńczenie marzeń o izotonicznym wsparciu jakimś popularnym płynem.
O samym schronisku, dostępnej infrastrukturze, warunkach, regułach, podpowiedziach i instrukcji użytkowania będzie jeszcze słów parę na końcu artykułu. Bowiem tak to już bywa, że to co najważniejsze jest na końcu po to by nie przysłoniło tego co najlepsze.
Mocny start, ale za to krótki
Tłum wytupotał się na korytarzu już o 6:30. Taki pośpiech jest zapewne typowy dla amatorów, zawodowcy wiedzą na co ich stać i nie lubią cisnąć się w tłumie, zatem przyjazne mury schroniska opuściliśmy już o 8:30, co nie obyło się bez późniejszych konsekwencji.
Urokliwy etap zielonych połonin skończył się równie szybko jak się zaczął, ledwie czasu na zdjęcie starczyło.
Czerwiec powiedział górze „sprawdzam” i nie odpuścił, śniegiem przytrzymując spore urokliwe łachy.
Na tym etapie radość obcowania latem z nieco zmęczoną bielą zdecydowanie przewyższała zmęczenie, a i możliwość potruchtania debiutancko w raczkach była powodem kolejnej zdjęciowej sesji.
Leniwa dalsza pionizacja szlaku
przecięta została najdłuższym śnieżnym trawersem o dość sporym kącie. Ciągnąc się przez całą dolinę nie napawał optymizmem.
Na szczęście na śniegu nie było widać śladów pazurów zatem można śmiało założyć, że tego dnia nikt nie szorował paręset metrów na dół.
Podziwiam przy tym zawodników bez wspomagania czy to raczków czy też kijków odwaga połączona z nonszalancją i doświadczeniem zdecydowanie poza moim zasięgiem, no i zazdroszczę ubezpieczenia zdrowotnego.
Kolejne wyzwanie/wyznanie
Zejście ze śniegu polegało na twardym lądowaniu na, co tu dużo mówić, via ferracie. W zasadzie na całym odcinku, aż do grani ciągną się grube stalowe liny.
Poziom na oko i na mapie A/B, raczej z przewagą A, zatem uprząż i lonża raczej nie występowała u wspinających, ale jak kto słabszego zdrowia to nie ma sobie co tej przyjemności odmawiać. Odcinek jest ostry, ale przyjemny bo dość szybko robi się metry przewyższenia.
Grań
Nagroda wdrapania się na grań jest bezgraniczna, widok odciętych dwóch światów jak z… gry. Dwie strony, dwa biomy… i nie wiadomo czy dech zapiera w piersiach brak tlenu po wysiłku czy księżycowy krajobraz.
Nie ma jednak za dużo czasu bo wejście szło wyjątkowo ślamazarnie, 4 bite godziny lekko przedefiniowały rozkład całego dnia, a do szczytu jeszcze chwila.
Dalej już łatwizna
Z jednej strony zapiera w dech w piersiach widok z drugiej niewydolność płuc, dlatego już na tym etapie pan Bozia postanowił dać nagrodę śmiałkom i oferująca niewielki stopień trudności prowadził do celu. Nie jest to spacerek zupełnie bezinwazyjny dla organizmu, ale nieporównywalnie łagodniejszy niż dotychczasowe odcinki. No może poza jedną ekspozycją, chociaż przyznam jak czekista czekiście, że dopiero na filmie zauważyłem jego Ekspozycyjność. Faktem jest, że to wąski kawałek, a żądza dojścia do celu wzmagana jest faktem widoczności owego celu w postaci czerwonego krzyża na najwyższym punkcie.
Szczytowanie w licznym towarzystwie
a to za sprawa alternatywnej drogi, via ferraty, najdłuższej w Austrii co powoduje, że jest to miejsce Mekka miłośników takiej wspinaczki. Via ferrata ma 2130 m długości, 900 m wysokości i poziom C/D. I chociaż była tam para dwudziestoletnich śmiałków z Polski, którzy byli pierwszy raz na via ferracie i na rękach ją przeszli, ale to chyba przywilej wieku. Nie da się z tej drogi za bardzo zawrócić i w razie problemów może być problem.
To mógłby być szczęśliwy finał tej historii
Ale nie był, tzn. był, ale się nie zapowiadał. Mimo, że wejście zabrało nam blisko dwa razy dłużej niż planowane, powrót tą samą drogą wydawał się być niewystarczający, a to by zbyt stromo, szczególnie na śniegu a to ciekawość gnała w dodatkową trasę omijającą Brotfallscharte z prawej strony, dodając oficjalnie 1,5h, a nieoficjalnie znacznie dłużej.
Trzeba było szerokim łukiem przebijać się przez poniższe łachy śniegu co na początku drogi wydawało się świetnym pomysłem.
To była najlepsza część wyprawy?
Oczywiście do takich wniosków dochodzi się po fakcie i w drobnych przebłyskach w czasie. Wygląda to uroczo i schodzi się dość przyjemnie, chociaż irytujące jest ciągłe ściąganie i nakładanie raczków szczególnie, że już grubo po 16stej i trzeba mocno pilnować pozostałego czasu.
Niewątpliwie absolutny brak ludzi z jednej strony pozwalał uzurpować sobie prawa do całego szlaku, z drugiej zastanawiał, z trzeciej jednak jakieś ślady człowieka były. Cały ten obszar nazywa się Totesgebirge czyli coś w rodzaju Martwe Góry. Odcinek na zejściu w oczywisty sposób oddawał cześć swojej nazwie. Księżycowy krajobraz nieskalany zbytnio życiem mocniej odcisnął się w pamięci aniżeli sam szczyt.